? VIII 2018
Nieskończona katedra i hiszpański totolotek
Zwiedzanie Barcelony rozpoczęliśmy od spaceru w okolicy katedry Sagrada Familia. Tym razem postanowiliśmy ograniczyć się do oglądania kościoła z zewnątrz. A żeby tradycji było zadość, w sklepiku nieopodal katedry kupiliśmy figurkę Sagrady, magnes na lodówkę i koszulkę dla młodego z napisem Barcelona, stylizowanym na logo Levisa – taki must have turystycznych Januszów.
W kolekturze, gdzieś między Sagrada Familią a Gran Via de les Corts Catalanes, przy której był nasz hotel, kupiliśmy los na loterii. Wydaliśmy 5 euro, ale pokusa wygrania 75 milionów okazała się silniejsza niż zdrowy rozsądek i znajomość matematyki.
Wyników losowania jeszcze nie sprawdzałem. Pożyję chwilę z poczuciem możliwości bycia „euromilionerem”. Jeśli ktoś z Was sprawdzi i się okaże, że los jest zwycięski, odpalam 10%, bez dyskusji oczywiście, pierwszej osobie, która to wpisze w komentarzu pod tym tekstem 😉
Ciutadella, Arco de Triunfo, Picasso
Drugi dzień rozpoczęliśmy spacerkiem do parku La Ciutadella. Po drodze natrafiliśmy na Łuk Triumfalny! Nie wiedziałem, że przenieśli z Paryża, ale w sumie fajny pomysł, popieram. Park La Ciutadella to bardzo przyjemne miejsce. Najpierw, kryjąc się przed słońcem, pograliśmy tam w szachy i w karty przy jednym ze stolików. Grę uprzyjemniała nam grupa muzyków zajmująca sąsiadujące stoliki. Nie jestem w stanie przypisać ich muzyki do żadnego ze znanych mi gatunków, ale była miła dla ucha i z całą pewnością nadawała niepowtarzalny klimat temu miejscu.
Następnie poszliśmy w stronę złoconej fontanny, która jest bardzo estetycznie utrzymana i robi majestatyczne wrażenie. Po deserze lodowym przyszła pora na łódki. Mimo 35-stopniowego upału (w cieniu rzecz jasna) i żaru lejącego się z nieba pływanie sprawiło nam dużo radości.
Kolejną atrakcją na liście było Muzeum Picassa, pozycja chyba obowiązkowa na liście to do w Barcelonie. Kilkanaście minut stania w kolejce i chyba było warto, chociaż miłośnikiem malarstwa nie jestem. W muzeum obowiązuje zakaz fotografowania, więc… zrobiłem kilka zdjęć.
Na wieczorny posiłek wybraliśmy się do Botafumeiro, do – jak się później okazało – bardzo wytwornej restauracji. W holu na ścianach wisiały zdjęcia osobistości, które jadły tam posiłek, m.in. Lionel Messi, Eva Longoria, Diego Simeone, Morgan Freeman, Bill Clinton, Ronaldinho, Andres Iniesta… Nie jestem pewien ale wydaje mi się, że widziałem błysk flesza i mam przeczucie, że po moim wyjściu zawisło tam również i moje zdjęcie J. Zjadłem tam przystawkę z krabów i ciasto krabowe. Oprócz tego wspomnę brownie, które zafundowała mojemu synowi na oko 60-70–letnia para Amerykanów z Zachodniego Wybrzeża, a dokładniej z Los Angeles, która siedziała przy sąsiednim stoliku, a w Barcelonie spędzała… miesiąc miodowy. Można? Jedzenie było dobre, ale nie wybitne, czego oczekiwałem po restauracji, w której jadają koronowane głowy, aktorzy i sportowcy z pierwszych stron gazet.
Przepraszam za jakość zdjęć, obiecuję poprawić się w przyszłości.
Graffiti w Poblenou
Kolejnym zaplanowanym w Barcelonie punktem była dawna dzielnica przemysłowa Poblenou. Co mnie tam zawiodło? Otóż chęć obejrzenia graffiti i murali, zgodnie z koncepcją, że mają stanowić ważny element bloga. To, co udało się zobaczyć w Poblenou, sprawia, że na pewno nie będę się zmuszał do szukania Street Artu w różnych zakątkach globu. Według spotkanej na miejscu Hiszpanki, która również fotografowała graffiti, malunki co tydzień zastępuje się nowymi. Informacji nie weryfikowałem, ale część dzieł wyglądała rzeczywiście świeżo.
Piątka, Barceloneta i naleśnik z czekoladą
Tym razem, ze względu na rehabilitowane pooperacyjnie kolano, pięć kilometrów przeszedłem, zamiast przebiec. Trasa wiodła od Gran Vía de las Cortes Catalanas, przy której stał nasz hotel, do La Barcelonety i z powrotem.
Deptak jest świetnym miejscem do… deptania. Fajnie się tamtędy spaceruje. Nie napotkałem tam aż takich tłumów jak na pobliskich uliczkach.
Widok na port i zacumowane tam łodzie jest niesamowity.
Wspomnę jeszcze o dodatkowej atrakcji, jaką są porozkładane na kocach i oferowane do sprzedaży torebki Gucciego czy Louisa Vuittona. Nie wszystkie marki rozpoznałem, ale w końcu to nie blog modowy ;-P. Myślałem nawet, żeby przywieźć jedną torebkę i ją tutaj rozlosować – mogłoby to się zakończyć przeogromnym wysypem folołersów albo, daj Boże, folołerek, och. No ale cóż, nie przywiozłem, może następnym razem.
Warto jeszcze wspomnieć o naleśniku, podanym z wypisanym czekoladą imieniem mojego syna. Winę za małą rozbieżność w pisowni kładę na bark mojej niedoskonałej umiejętności literowania po angielsku. Miły gest, naleśnik też miły, sam też chapsnąłem.
Güell, Barca FC, Font Màgica i p…..ni kieszonkowcy
Przedostatni dzień pobytu obfitował w atrakcje i… nie do końca miłe sytuacje, ale o tym za chwilę.
Pierwsza część dnia upłynęła w parku Güell, w większości przewodników opisywanym jako jedna z pięciu głównych atrakcji miasta. Woleliśmy nie przegapić takiego gwoździa programu.
Dwóch rzeczy żałuję: że nie weszliśmy na najładniejsze w całym parku tarasy, co tłumaczę zmęczeniem czterokilometrowym marszem w upale; oraz że nie kupiłem ręcznie malowanego przez artystę pięknego magnesu na lodówkę z motywami parku. Na to już wytłumaczenia nie mam.
Po drodze minęliśmy trochę street artu i kilka festynów ulicznych, a ze schodów wiodących do parku podziwialiśmy świetny widok na Barcelonę.
Wieczorem pojechaliśmy na długo wyczekiwany, szczególnie przez dziesięciolatka, z którym podróżowałem;-), mecz Barcy. Był to finał pucharu Gampera pomiędzy FC Barcelona a argentyńskim Boca Juniors. Camp Nou, mekka futbolu, Święty Graal, Maybach wśród stadionów na pewno dużo lepsze wrażenie robi z wewnątrz niż z zewnątrz. Stadion był wypełniony w trzech czwartych, fajna atmosfera, ale na mnie, niespodziewanie, najlepsze wrażenie wywarli kibice przyjezdni ze swoim „Alle Boca”. Czyż nie jest to wystarczający powód, żeby zacząć planować podróż zahaczającą o boskie Buenos?
Podczas powrotu z meczu miał miejsce niezbyt miły incydent, który być może posłuży jako przestroga dla kolejnych strudzonych wędrowców. Otóż w metrze barcelońskim, gdzieś między stacją Badal a Plaça de Sants, łupem złodziei padł mój telefon. Na stacji panował tłok, w jednej kieszeni miałem portfelik z kartami i dowodami osobistymi, w drugiej był iPhone, w jednej ręce miałem aparat fotograficzny, a w drugiej dziecko. Gdy wchodziliśmy do wagonu, zrobiło się zamieszanie. Ktoś na mnie wpadł, ja wpadłem na kogoś, zaczęło się przepraszanie i tłumaczenie, że to reakcja łańcuchowa, a że nie mam telefonu, zorientowałem się na kolejnej stacji, na której wysiedliśmy.
Sięgnąłem do kieszeni i krzyknąłem: „Telefon!”. Cały wagon na mnie spojrzał. Wszyscy byli podejrzani, drzwi się zamknęły, pociag odjechał… W sumie to dobrze, że nie ukradli portfelika z dowodami, bo trzeba by były biegać po ambasadach przed wylotem (pozdrowienia dla HK). Pożyczonego z pracy nikona też wolałbym nie stracić. Ani dziecka…
Najlepsze jest to, że gdy opowiadałem o tym po powrocie, okazało się, że wszyscy wiedzą, że w Barcelonie kradną. Koleżanka wiedziała, bo bratu kolegi też ukradli, a ortopeda powiedział: „Nie, no mógł pan mówić…”. Hmmmm nie, to pan mógł mówić! :-/. Niech ten wpis stanie się przestrogą: pilnujcie się i bądźcie czujni, moi mili!
Kolejną, obowiązkową atrakcją do zobaczenia jest fontanna Font Màgica. Byłem na niej 20 lat temu jako młody chłopak podczas „wczasów” z rodzicami, a teraz przyszedł czas pokazać ją mojemu dziecku.. Pierwsze podejście okazało się falstartem, gdyż we wtorki pokazów brak, a nikt tego nie sprawdził. A żeby było odpowiedzialnie – ja tego nie sprawdziłem. Drugie podejście było już udane (chociaż miało miejsce tuż po kradzieży telefonu, trudno mi było się zatem z tego w pełni cieszyć :-/). Miejsce na pewno warte zobaczenia, ale do tego samego wniosku wyszło milion osób, które zgromadziło się wokół fontanny, żeby zobaczyć pokaz. Nie było gdzie palca wsadzić! Siedzieliśmy na ziemi i nie narzekaliśmy. Wrzucam tylko jedno zdjęcie, bo w internecie można znaleźć mnóstwo fotek, które dużo lepiej oddają urok tego miejsca. Nie ten poziom fotografii. Jeszcze.
La Rambla, La Boqueria i La Guns’N’Roses
W związku z tym, że lot powrotny zarezerwowaliśmy na późną godzinę, ostatni dzień wykorzystaliśmy jeszcze na wizytę w sklepie z płytami winylowymi oraz na słynnej La Rambla i La Boqueria. W Discos Revolver kupiłem pierwszą część Use Your Illusion Guns’N’Roses – to klimatyczny sklepik położony w uroczej uliczce. Zdecydowanie warto tam zajrzeć.
Spacer ulicą La Rambla nie zrobił na nas szczególnego wrażenia. Może dlatego, że nie byliśmy nastawieni na zakupy. Bardzo na niej tłoczno i podobno najczęściej w Europie dochodzi tam do kradzieży telefonów. Ja jednak utarłem nosa wstrętnym kieszonkowcom z La Rambla, dałem się okraść wcześniej, ha, ha. Mniej więcej w połowie ulicy znajduje się Mercat de la Boqueria, barwne targowisko z ogromnym wyborem owoców morza, przypraw, orzechów, oliw, wędlin, warzyw i owoców „niemorza”. Skusiłem się na sałatkę z ośmiornic (przepyszną) i ostrygi. Próbowałem przekonać do nich swoją latorośl, ale jak widać na załączonym obrazku, nie było mu to w smak. Na marginesie dodam, że wynegocjowałem z nim zgodę na użycie zdjęcia na blogu, stawka to 3 $, zbita z początkowych 50 zł.
Rynek ten tłumnie odwiedzają turyści. Niektórzy stawiają mu zarzuty, że jest komercyjny, no ale jeśli szukamy atrakcji niekomercyjnych, to nie znajdziemy ich w centrum Barcelony. Mnie się podobało i z czystym sumieniem polecam.
Drugi wpis na blogu pora kończyć. Podsumowując, udało się połączyć zwiedzanie z wypoczynkiem, wpleść w plan atrakcje dla młodego i nie przesadzić z intensywnością. Na pewno przydałoby się kilka dni więcej, wtedy byśmy sobie chociaż jeden dzień poplażowali. Z kilku względów wyjazd zaplanowaliśmy na sierpień, jednak gdyby była taka możliwość, wybrałbym, głównie ze względu na Tłumy i Temperatury, wrzesień lub październik, wtedy podobno nie m nic na „T”…
Dodaj komentarz