? III 2019
Prątkujący mściciel i nose digger (nosowydłubywacz)
Bali znajdowało się u mnie od dawna na pierwszym miejscu, jeżeli chodzi o miejsce na wymarzone wakacje. Jako że marzenia są po to, by je spełniać, początek wiosny roku 2019 postanowiłem spędzić właśnie tam.
Na lotnisko w Dżakarcie przybyłem dobre półtorej godziny przed wylotem, więc zagajony, czy nie mam ochoty na foot massage, ochoczo przystałem na propozycję. Pan, który wykonywał masaż, miał katar i zamiast wysmarkać nos, pociągał co chwilę, ewidentnie próbując wytrącić mnie z równowagi. Nie dałem się, ale trochę nerwy mi poszarpał. To, że inny pan, masowany na fotelu obok, dłubał w nosie, wykopaliska wycierał o sofę, a dodatkowo w międzyczasie kichał, nie zasłaniając twarzy, również nie zakłóciło mojego spokoju. Tłumaczyłem sobie: Stary, lecisz na Bali, nic ci tego nie zepsuje, nawet prątkujący mściciel. Cieszyłem się tak bardzo, że idąc do bramki, przybijałem z wszystkimi piątki. No dobra, nie przybijałem, ale w ekranizacji bloga aktor mnie grający z pewnością będzie przybijał.
Lekko mnie zaniepokoiło, że nikt nie zainteresował się półlitrową butelką wody mineralnej w moim plecaku. Przeszedłem lub – jakby powiedział mój Borsuk – przeszłem z nią nieniepokojony przez wszystkie security checki na lotnisku. Niespokojny rejon, z niechlubną przeszłością, a tu takie kwiatki.
Bali przywitało mnie ulewą i burzą, lało niemiłosiernie, a prognozy pokazywały, że tak będzie przez cały tydzień. Na szczęście rano następnego dnia było słonecznie i mimo że podczas pobytu zdarzały się deszcze, to nie padało stale i spokojnie dało się korzystać z uroków kurortu. Tabliczki informujące, którędy się ewakuować w przypadku tsunami, przypominały, że może być tu bardzo niebezpiecznie. Drugiego dnia rano przeszedłem się po plaży, poobserwowałem surferów, a resztę popołudnia spędziłem nad basenem z widokiem na ocean. Na obiadek smażony makaron z owocami morza i półmisek świeżych owoców. Tak właśnie powinny wyglądać wakacje.
Ostrzegano mnie, że Kuta to bardzo turystyczna miejscowość. Kilka kroków wzdłuż plaży utwierdza tylko w przekonaniu, że tak właśnie jest. Ruchliwa ulica, zatłoczone chodniki, szarańcza skuterów, odgłosy klaksonów, dorożki, na dodatek nieco męczący naganiacze. Miks Krupówek i Międzyzdrojów przyprawiony szczyptą egipskiego „Hey, boss”.
Na kolacyjkę w Tony Roma’s zjadłem cebulową przystawkę onion loaf i aromatycznego łososia z grilla, z czystym sumieniem polecam.
Bali to wyspa skuterów i było to widać w Kucie. Wakacje tutaj bez przejażdżki skuterem są jak Flip bez Flapa, jak kebab bez frytek, jak urodziny bez tortu, jak kuzynki… nie… Yyy, a nie, to nie.
Zgryzoty bigamisty i Nusa Dua Water Blow
Piąteczkę w Kucie przebiegłem po plaży. Rano nie było jeszcze tłumów i powietrze nie zdążyło się nagrzać, ale mimo wszystko ciężko się oddychało i męczyłem się bardziej niż zwykle. Nie ma zmiłuj: chciałeś mieć biegi w blogu, to biegaj.
Przed wyjazdem dochodziły mnie słuchy o tym, że balijskie plaże toną w śmieciach. Po przyjeździe przekonałem się o tym naocznie. Ocean wyrzuca odpady na piasek, a ciężki sprzęt rano zbiera tyle, ile się da. To, co zobaczyłem, zmieniło moje podejście do ekologii. „Chcesz zmieniać świat, zacznij od człowieka w lustrze” – śpiewał kiedyś Michael Jackson. Metalowe słomki, mniej plastikowych i jednorazowych opakowań, to na początek.
W restauracji hotelowej pierwszy raz w życiu spróbowałem rybki o wdzięcznej nazwie barramunda. Do naszego dorsza bałtyckiego jej daleko, ale czy nie po to leci się przez pół świata, żeby właśnie takich specjałów skosztować? Grillowana kukurydza z masłem czosnkowym kupiona na ulicy była świetną przekąską, lubię sobie chapsnąć tak coś znienacka. Ni stąd, ni zowąd.
Osobny akapit należy się znajomemu, który pokazał mi wiele ciekawych zakątków wyspy. Poznałem go dzięki wspólnej znajomej mieszkającej w Chinach. Im dłużej z nim rozmawiałem, tym bardziej byłem przekonany, że zasługuje bardziej na rozdział w książce niż na akapit w tym tekście. W megaskrócie – trzydziestolatek, trzecia żona, pierwszą i drugą miał w tym samym czasie. Jedna była Chinką, druga Indonezyjką, cały czas się kłóciły, mimo że nie mówiły tym samym językiem. Dodatkowo chińska żona nie myła zębów, nie brała prysznica, nie goliła pach i na domiar złego bardzo szybko jadła! Opowiadał to z wielkim żalem, a ja, słuchając, łączyłem się z nim w bólu.
Nadmienię przy okazji, że jeżeli ktokolwiek wybiera się na Bali, chętnie przekażę namiar na Budhy’ego. Na pewno pomoże w kwestii transportu i atrakcji. Sprawdzony człowiek od zadań specjalnych. Będąc na Bali, nie można ominąć Water Blow przy plaży Nusa Dua. Woda w tym miejscu odbija się od skał i rozpryskuje w tak fenomenalny sposób, że godzinami można się przyglądać. Mam nadzieję, że zdjęcia oddają choć trochę urok tego miejsca. Sama plaża jest bajeczna, pocztówkowe widoki, cieplutka woda, miodzio.
Rajska plaża Uluwatu
Anglojęzyczna Wikipedia podaje, że w Indonezji w użyciu jest ponad 700 języków (!). Głównym jest indonezyjski i jest to język urzędowy, ale większość mieszkańców na co dzień mówi w innym języku lub dialekcie.
Brunch zjedzony w knajpce na rogu: ryż z jajkiem i owocami morza, omlet z grzybami i cebulą oraz herbata tak słodka, że już słodsza być nie mogła, kosztował w przeliczeniu koło 11 złotych. Herbata 65 groszy. Przyzwoicie.
Nieplanowaną atrakcją była degustacja kopi luwak, czyli kawy wydobywanej z odchodów zwierzęcia z rodziny łaszowatych. Podobno jest to najdroższa kawa na świecie, podobno rarytas, ale na mnie smakowo nie zrobiła wrażenia, bardziej sam fakt, że jest z kupy. Przywiozłem opakowanie do Polski i poczęstowałem nią ludzi w firmie. Opinie były dużo bardziej pochlebne niż moja. Może mają bardziej subtelne podniebienia, nie wiem. Miałem okazję obejrzeć luwaki, zapoznać się z procesem wytwarzania kawy. Dodatkowo spróbowałem kilkunastu innych naparów, a także skosztowałem czipsów z manioku. Miejscem, które zapiera dech w piersiach, jest świątynia Uluwatu. Może nie same budynki robią wrażenie, ale ich umiejscowienie na stromym kilkudziesięciometrowym klifie. Widoki są bajeczne. Te atrakcje uzupełniają małpy, które podobno bywają bardzo agresywne. Tym razem na szczęście nie były, przynajmniej w stosunku do mnie. Jeszcze bardziej bajeczne widoki są z plaży Suluban, która wygląda jak żywcem wzięta z filmu „Rajska plaża”. Wchodząc tam do wody, czułem się trochę jak DiCaprio ;-P
Kolacja przy zachodzie słońca w Jimbaran
Statua GWK, a dokładniej Garuda Wisnu Kencana, to 121-metrowa budowla widoczna praktycznie z całego południowego Bali. Na Bali nie ma wysokich budynków i dlatego ikoniczny monument góruje nad wyspą. Szczerze mówiąc, na mnie większe wrażenie robiła z oddali niż z podnóża, ale uważam, że absolutnie nie można odpuścić tej atrakcji.
Jednym z najlepszych posiłków, jakie zjadłem podczas pobytu w Kucie, była kolacja na plaży w Jimbaran. Wróć! Był to zdecydowanie najlepszy posiłek. Można wybierać spośród wielu restauracji, które mają wystawione stoliki na plaży. Kolacje przy zachodzącym słońcu, stół zastawiony owocami morza, przygrywająca orkiestra to zdecydowanie szczyt romantyzmu. Na podróż poślubną, rocznicę, oświadczyny – jak znalazł, tuż po rozstaniu, nieszczęśliwa miłość – odradzam, zalejesz się łzami, patrząc na kochające się pary i myśląc o swojej Ani czy Michałku.
Podróże i poślubne sesje zdjęciowe na Bali są bardzo popularne wśród chińskich nowożeńców. Przy okazji tej kolacji, która ze względu na homara i kraby była najdroższa ze wszystkich posiłków zjedzonych na wyspie, miałem okazję dowiedzieć się, ile zarabiają mieszkańcy. Przy płaceniu rachunku w kwocie około 55 dolarów amerykańskich nie powiodła się płatność kartą, przy wyciąganiu drugiej zażartowałem, że jak i ta nie przejdzie, będę musiał posiłek odpracowywać przez tydzień w restauracji. „Tydzień?!” – wykrzyknęła kelnerka, która mnie obsługiwała. „Raczej miesiąc!”.
Jeszcze przed płaceniem zostawiłem jej napiwek i po tej rozmowie miałem poczucie, że dobrze zrobiłem. Ogólnie z przyjemnością i poczuciem dobrego uczynku dawałem przewodnikom, kelnerkom, masażystkom napiwki. Radość i wdzięczność, jaką widziałem na ich twarzach, dawały mi poczucie, że to były dobrze wydane pieniążki. Podczas jednego ze śniadań miałem okazję spróbować dziwnego owocu o skórze przypominającej skórę węża. Salak, snake skin fruit albo z polskiego, o zgrozo, oszpilna to balijski owoc o specyficznym smaku, którego nie potrafię opisać ani do niczego przyrównać. No musisz sam przyjechać i spróbować, gagatku. Na początku mi nie zasmakował, ale za drugim razem jadłem go z dużą przyjemnością.
Ziemniaczana głowa
Postanowiłem na jeden dzień wypożyczyć samochód i jak się później okazało, była to dla mnie i współpasażera najbardziej stresująca sytuacja na Bali. Jeździłem zabytkową niemalże toyotą, w której klimatyzacja była jedynie czczą obietnicą, ale nie to stanowiło problem. Problemem było to, jak się odnajdywałem w tamtejszym ruchu drogowym. A właściwie jak się nie odnajdywałem. Wąskie uliczki, ruch lewostronny, wyprzedzające z obu stron skutery, piesi po obu stronach ulicy. Podczas tworzenia wpisu nie zginął żaden surfer, ale jeden został trącony lewym lustereczkiem. Mam, co prawda niewielkie doświadczenie w jeździe lewą stroną, ale zdecydowanie za małe, żeby czuć się tam pewnie. Podejrzewam, że rodacy mający za sobą emigrację na Wyspy Brytyjskie, poczują się tam jak ryby w wodzie. Ja zdecydowanie lepiej czułem się na skuterze. Ba! Czułem się na nim jak młody Bóg.
Ledwo, bo ledwo, ale udało się dotrzeć do klubu plażowego Potato Head. Większe wrażenie niż luźna kontrola bezpieczeństwa na lotnisku zrobiła na mnie kontrola przed wjazdem do klubu plażowego. Panowie sprawdzali specjalnymi lusterkami, czy nie mam nic przymocowanego do podwozia, przeszukali również auto. Podobne kontrole widziałem przed hotelem, w którym mieszkałem. Sam klub bardzo gustownie urządzono, panowała tam luźna atmosfera i była miła obsługa. Pierwszy raz znalazłem się w klubie plażowym. Ogólnie zasada jest taka, że w zależności od kwoty, jaką masz zamiar wydać, możesz usiąść przy stoliku, na łóżku, zająć lożę i korzystać z menu restauracyjnego, basenów, plaży. Wszystko przy akompaniamencie muzyki. Myślę, że jeden dzień warto poświęcić na relaks w jednym z takich klubów.
W ostatni wieczór w Kucie postanowiłem zobaczyć memoriał upamiętniający krwawe zamachy bombowe na Bali w 2002 roku. W wyniku wybuchu zginęły 202 osoby, głównie w wieku 20-30 lat. Straszne. Choć od tamtych wydarzeń minęło 17 lat, wciąż panuje w tym miejscu podniosła atmosfera.
Na tej samej ulicy chciałem wymienić dolary na miejscową walutę i – a jakże – najlepsze kursy proponowano w najciemniejszych uliczkach. W jednym miejscu ktoś wyliczył kwotę, ale jak wziąłem ją do ręki, to chciał jeszcze na chwilę odebrać banknoty. Jakieś podejrzane zachowania wyglądające mi na machlojki. Wyszedłem stamtąd, trzeba uważać w takich miejscach, tak sądzę.
W tym wpisie nie ma nic o street arcie, więc może chociaż trochę artu (di tu). W myśl maksymy Andżeliki z filmu „Chłopaki nie płaczą”: „Ej, Czesiek, może weźmiemy trochę sztuki?”, postanowiłem kupić obraz wypatrzony przez witrynę jednej z galerii. Znawcą malarstwa nie jestem, ale kolory na nim tak mnie zafascynowały, że zapragnąłem go mieć. Zawiśnie w moim pałacu zimowym, gdy się go dorobię, a na razie przechowam go w mieszkaniu.
Podsumowując krótko, Bali jest urzekające pod wieloma względami. Może Kuta sama w sobie nie porywa, ale wszystko wkoło absolutnie da się lubić, a nawet kochać. Doradzałbym inną miejscowość z południowego Bali, tym bardziej że skuterkiem wszędzie jest blisko, a przyjemność z jazdy jest przeogromna. Na koniec tradycyjnie dwa haiku i jeden głupi dowcip… Żartuję oczywiście. Na koniec galeria wlepek, które powiem nieskromnie, świetnie się wpasowały w surferskie klimaty Bali.
Dodaj komentarz