? XI/XII 2018
Betonowe lasy Szanghaju
Praktycznie wszystkie moje wyjazdy do Chin (a naliczyłem ich kilkadziesiąt) „zahaczały” o Szanghaj. W większości przypadków było to miasto tranzytowe, ale czasami na noc lub dwie zostawałem w mieście. Nigdy jednak nie miałem okazji dobrze go poznać. Do tej pory…
Ten pobyt od poprzednich odróżnia jeszcze fakt, że postanowiłem po raz pierwszych w Chinach znaleźć nocleg na Airbnb. Nie mam wielu doświadczeń z tym portalem, ale dwa noclegi podczas Mistrzostw Europy we Francji w 2016 roku wspominam bardzo miło. Miałem nadzieję, że i tym razem będę zadowolony, a fakt, że zamieszkam u kogoś, a nie w hotelu, urozmaici pobyt w Szanghaju.
Nocleg, ze względu na utrzymujący się jet lag, zarezerwowałem o 5:00 nad ranem, dzień przed przyjazdem, jeszcze w Ningbo. Mieszkałem na osiedlu The Bund Side przy Baidu Road. Dziewięć kilkuklatkowych 30-piętrowców tworzyło prawdziwy betonowy las. Osoba, która mnie przywiozła do Szanghaju, powiedziała w pewnym momencie: Look, too many roads, like noodles. I rzeczywiście, drogi i estakady na skrzyżowaniach przeplatały się jak nitki makaronu w spaghetti.
Pierwszy posiłek w Szanghaju zjadłem w restauracji Fuxing przy Fuxing East Road. Na stół trafiły warzywa, owoce morza, smażony ryż i żaby. Węże, żwawo pełzające po klatkach, tym razem się na nim nie znalazły.
Czyżby jedyne graffiti w Chińskiej Republice Ludowej?
Po obiedzie wskoczyłem do autobusu, 13 przystanków „sześćdziesiątką czwórką” i po 30 minutach dotarłem do M50 Creative Space. Miejsce to wyszukałem, przygotowując się do wyjazdu, a potwierdził mi je mieszkający w Szanghaju kolega, gdy zapytałem go o graffiti w mieście. Na Mogashan Road, bo tam znajduje się M50, były już raczej pozostałości graffiti, co najwyżej kilkanaście malunków, ale i tak warto było je zobaczyć. Był to jeden, jedyny raz, kiedy w Chinach spotkałem się ze sztuką uliczną w takiej formie. Użyłem słowa „pozostałości”, bo spodziewałem się więcej street artu, tak przynajmniej wskazywały internetowe źródła.
Xintiandi i jadeitowy Budda
W odległości marszu od M50 znajduje się Jade Buddha Temple, po polsku Świątynia Jadeitowego Buddy lub Świątynia Nefrytowego Buddy. Mimo że nie jestem fanem świątyń, postanowiłem ją zwiedzić i decyzji tej nie żałuję.
Popołudniową herbatkę wypiłem na Xintiandi, modnej dzielnicy Szanghaju, jednej z bardziej popularnych atrakcji turystycznych. Zamknięte dla ruchu uliczki, w których tradycyjna architektura przeplata się z nowoczesną, mają niepowtarzalny klimat. Kawiarnie i restauracje tętnią życiem, co ma swój urok szczególnie po zapadnięciu zmroku. Ciekawostką są wypożyczalnie power banków, obsługiwane aplikacją w telefonie. Ceny wynajmu oscylują w okolicach kilku złotych. Na ulicach handlowych wokół Xintiandi panuje przepych większy niż na Times Square w Nowym Jorku. Najlepsze marki, ogromne butiki, reklamy świetlne… robi to wrażenie. Inną ciekawostką są skrzyżowania z pasami dla pieszych po przekątnych. Niespotykany to widok, gdy auta stoją na światłach, a piesi ruszają we wszystkich kierunkach.
Pierwsza piątka szanghajska
Jako że Chiny masażami stoją, postanowiłem sobie ich nie odmawiać. Korzystałem z masażu stóp i ciała, korzystałem ze świec do uszu, ale najciekawszym doświadczeniem było przyżeganie… papierosami. Moxibustion albo z polska termopunktura to technika przypalania, w moim wypadku pleców leczniczymi papierosami. Nie choruję, więc nie czułem się wyleczony, mimo to przeżycie na pewno warte polecenia. Miałem wrażenie, że gdyby żar znalazł się milimetr bliżej mojego ciała, zakończyłoby się to bolesnymi poparzeniami.
Pierwszą piąteczkę w Szanghaju przebiegłem, głównie z powodu zmiany czasu, bardzo wcześnie świetną trasą wzdłuż lewego brzegu rzeki Huangpu, z pocztówkowym widokiem na drapacze chmur i wieżę telewizyjną. Mijałem zaskakująco dużo biegaczy jak na wczesną godzinę. Niepowtarzalny klimat nadawały grupki ludzi ćwiczących tai chi.
Katie Melua śpiewała, że w Pekinie jest 9 milionów rowerów, ale według moich ostrożnych szacunków w Szanghaju jest dwa razy tyle . Można śmiało powiedzieć, że to miasto rowerów i skuterów. Ba! Kraj rowerów i skuterów. Zakaz pedałowania?! To nie tutaj.
W ten podrozdział jeszcze wcisnę kolacyjkę w restauracji z akwariami, z których można było wybierać przysmaki. Dla mnie jest to podczas pobytów w Chinach chleb powszedni. Moi kontrahenci regularnie zapraszają mnie do takich miejsc, ale w Szanghaju, który zwiedzałem jako bloger, zdarzyło się to tylko raz.
Zaludniona metropolia
Po mieście poruszałem się komunikacją miejską z pomocą apki w telefonie. Wszystko bardzo fajnie oznaczone, szybkie i tanie. Na uwagę zasługuje fakt, że w metrze telefon miał pełny zasięg i internet 4G. Ciekawym pomysłem, z którym nie spotkałem się nigdzie indziej, jest wyświetlanie reklam na ścianach metra tak, że są widoczne przez szyby jadącego pociągu. Potęguje to uczucie wszechogarniającej technologii. W godzinach szczytu można było pomarzyć o ścisku takim, jaki sardynki mają w puszce, one przy tym miały luz i swobodę. Metro kursuje w tym czasie co mniej niż 2 minuty i za każdym razem podjeżdża pociąg pełen ludzi. Trudno objąć umysłem logistykę miasta, w którym mieszka ponad 24 miliony ludzi, a w metropolii 34 miliony mrówków.
Nie wypada nie wspomnieć o posiłku, na który zaprosił mnie mój pobratymiec. Zjedliśmy w Lotus Eatery, restauracji specjalizującej się w kuchni z prowincji Yunnan. Duże wrażenie robi jedna z bardziej znanych ulic handlowych w Szanghaju: Nanjing Road. Przeszedłem się nią, ale nie zachodziłem do sklepów. Myślę, że żadna światowa stolica by się jej nie wstydziła. W oczy rzuca się kontrast między przepychem a ubóstwem, bogactwem a skrajną ruiną, luksusem a biedą.
Market z podróbkami i karaoke w… budce na stacji metra
Bardziej jako ciekawostkę niż jako miejsce zakupów potraktowałem AP Plaza, market z elektroniką i podróbkami. Wychodząc z metra na stacji Science & Technology Museum, znajdujesz się w środku najprawdopodobniej największego fake marketu na świecie. Gucci, Prada, Yves Saint Laurent, wszystko na wyciągnięcie ręki, a woń „wysokiego krawiectwa” unosi się w powietrzu. Żeby nie było, mój trencz Burberry nie jest stamtąd!
Na stoiskach z elektroniką czułem się trochę jak dziecko w sklepie z cukierkami, ale postanowiłem nie dać się ponieść. Kupiłem gimbal, gdyż w głowie mi youtuberstwo. Pochwaliłem się koledze. Powiedział, żebym dał znać, jeśli wytrzyma 6 miesięcy. Nie zadziałał… wieczorem :-/. Wróciłem następnego dnia, a sprzedawca wszystko mi wytłumaczył. Okazało się, że to ja robiłem coś źle, zawiódł czynnik ludzki. Warto wziąć wizytówkę lub zapisać numer stoiska, na którym robi się zakupy, żeby w razie problemów móc tam wrócić. Oprócz gimbala kupiłem jeszcze indukcyjny power bank, działa do tej pory.
Różne automaty do gry widywałem w swoim życiu, ale do karaoke pierwszy raz. Na jednej ze stacji szanghajskiego metra stała budka, coś na kształt telefonicznej, a w środku można było pośpiewać. Karaoke jest bardzo popularne w Chinach, na każdym kroku KTV. Mikrofony są wyposażone w takie efekty, że nawet hymn w wykonaniu Edyty brzmiałby dobrze.
Za granicą lubię nie tylko odwiedzać największe atrakcje turystyczne, ale również czerpać radość z prowizorycznych czynności, takich jak przykładowo… pielęgnacja brody. W jednym z ostatnich dni pobytu w Chinach umówiłem się na wizytę u barbera. Salon nazywał się Doc’s Barber Shop i mieścił się kompleksie Kerry Parkside przy Huamu Road. Jest to jeden z niewielu tego typu przybytków, gdyż Azjaci nie mają raczej bujnego i twardego zarostu, zazwyczaj też nie noszą brody. Był to przestrzenny salon z usługami na przyzwoitym poziomie. Tym, co odróżnia polskie przedszkola od chińskich, jest m.in. zwyczaj śpiewania hymnu o poranku. Myślę, że chodzi o cele propagandowe. Słyszałem też, że dzieci w przedszkolach w Państwie Środka nie płaczą, bo wiedzą, że nikt do nich nie przyjdzie. Nie miałem możliwości zweryfikować tej informacji.
Ogrody Yu
Gdyby ktoś mnie zapytał, co w Szanghaju podobało mi się najbardziej, to bez zawahania odparłbym: Ogrody Yu. Magiczne miejsce na terenie starego miasta. Mury z podobiznami smoków, głazy, zbiorniki wodne wypełnione rybami, mostki, wszystko to wraz ze starannie wypielęgnowaną roślinnością tworzy niepowtarzalną całość. Przy ogrodach znajdują się centrum handlowe, kramiki z pamiątkami, jedzeniem, perłami prosto z muszli. Można sobie zamówić portret, wykaligrafować swoje imię, kupić herbatę. Ja wróciłem stamtąd z torbą z wizerunkiem przewodniczącego Mao Zedonga, prezentem dla mojego korpulentnego przyjaciela. Może souvenir zza granicy będzie dla niego bodźcem, żeby wyściubić nos trochę dalej niż tylko do ościennych województw.
Sklep z winylami Uptown Records
Jako że podczas wojaży lubię odwiedzać sklepy płytowe, jedno popołudnie poświęciłem na wizytę w Uptown Records. To specyficzne miejsce znajduje się przy 115 Pingwu Road. Z przypadku nikt nie ma prawa tam trafić. Mroczne piwniczne korytarze prowadzą do kilku pomieszczeń z płytami. Na ścianach plakaty i wlepki. Takiego wyboru nagrań breakbeatowych nie widziałem nigdzie wcześniej. Wyszedłem z Eargasm Plump DJs, notabene płytą, którą puściła mi kiedyś przyjaciółka w Londynie i od której zaczęła się moja miłość do breakbeatu. Łezka się w oku kręci.
Shanghai street food
Gdybym pisał przewodnik po Szanghaju, z całą pewnością osobny rozdział poświęciłbym jedzeniu ulicznemu, to sól tej ziemi. Jestem zachwycony tym, co je chińska ulica. Podczas tego pobytu w tym kraju bywałem na proszonych kolacjach, wystawnych przyjęciach, ale jadałem również w ulicznych jadłodajniach, co równie miło wspominam, jak nie równiej. Pierożki, kluski, placuszki, kasztany, zajadałem się tym z największą przyjemnością i popijałem mlekiem sojowym.
Ciekawe spostrzeżenia mam przez pryzmat niejedzenia mięsa. Sprzedawca zapytany, czy to ma mięso, odpowiedział, że nie, ale po chwili dodał: yi dian dian rou, co oznacza, że trochę mięsa ma, odrobinkę. W jego mniemaniu jak coś ma mało mięsa, to go nie ma. W sumie moja mama myśli podobnie. Z moich obserwacji wynika, że nie ma wegetarian w Chinach, na pewno nie na europejską skalę. Samo pojęcie znają, ale nie spotkałem nikogo praktykującego ani kogoś, kto zna kogoś, kto nie je mięsa. Wracając do tematu, street food w Chinach to majstersztyk. Smakowało mi wszędzie i wszystko. Gdyby wpadła gdzieś tam Gessler, spokojnie można jej podziękować i pozdrowić… „przez samo h” jak śpiewał Dawid Podsiadło.
Druga piątka wśród drapaczy chmur
W przedostatni wieczór w Szanghaju postanowiłem pójść do Found 158, miejsca poleconego przez mieszkającego tu wielu lat kolegi. Schodami schodzi się do czegoś na kształt dziedzińca, z dużą ilością restauracji i barów. Bardzo zachodnie miejsce i pod względem wyboru jedzenia, i pod względem gości. Ja mimo wszystko zdecydowałem się na sushi i to był bardzo dobry wybór. Wszystko dostałem bardzo świeże, fajnie podane, a smakowało wyśmienicie.
Rezerwując apartament na ostatnią noc, nieco zaszalałem. Pierwsze trzy noce na budżecie, ostatnia noc na tłusto. Kto powiedział, że tylko panie z reklamy podpasek mogą sobie podarować odrobinę luksusu, no kto?! Basen z widokiem na podświetloną panoramę Szanghaju – oto godne warunki do pisania bloga. Dodatkowo ostatni raz w Chinach i ostatni raz w życiu paraduję po basenie z brzuszyskiem. Wracam i idę na siłkę, będę chodził na basen szczupły albo… wcale.
Drugą piątkę, dla odmiany, przebiegłem prawym brzegiem rzeki Huangpu. To fajna trasa z widokiem na drapacze chmur i panoramę miasta. W związku z fatalną jakością powietrza miałem mieszane uczucia, bo z jednej strony bieg to zdrowie, a z drugiej wdychasz całe dobrodziejstwo, jakie daje Ci Szanghaj. Mieszkańcy są do tego przyzwyczajeni, żyją w mieście, w którym nie można podziwiać gwiazd, jedyne te na ulicy ;-).
Byłem świadkiem ciekawej sytuacji na jednej ze stacji metra. Pani, bardzo zgrabnie, szczypcami wyciągała śmieci z pojemnika Recyclable i Non-Recyclable i wrzucała je do jednego worka na swoim wózku. To był chyba jednak non-recycling.
Spacer wśród drapaczy chmur robi wrażenie, trzeba naprawdę mocno zadzierać głowę, gdy patrzy się w górę. Widok zapiera dech w piersiach, godzinami mógłbym obserwować szczyty budynków spowite chmurami. Ultrawysokie, nawet 128-piętrowe wieżowce większe wrażenie robiły na mnie, gdy stałem między nimi, niż gdy je podziwiałem zza rzeki.
Czekając na autobus, policzyłem ile kamer monitoringu zamontowano na przystanku, otóż 6 (słownie: sześć), Wielki Brat patrzy. Na lotnisko Pudong, z którego miałem lot powrotny, dostałem się kolejką lewitacyjną Maglev. Źródła podają, że osiąga prędkość 431 km/h.
Szanghaj jest cudowny i różnorodny. To miejsce, które podczas wizyty w Chinach trzeba odwiedzić i spędzić w nim minimum kilka dni. To bez wątpienia najbardziej „zachodnie” z miast chińskich, czuć tu powiew wolności i kapitalizmu. Ja czułem.
Dodaj komentarz